niedziela, 27 stycznia 2013

Coś

    Ciri nerwowo przestępowała z nogi na nogę, miętoląc w palcach kawałeczek papieru. Była podenerwowana, chodziła po swoim pokoju w tę i z powrotem. W zamku panowała idealna cisza, jednak dudniące bicie jej serca zdawało się niemalże wychodzić poza jego mury. Gdy spojrzała za okno, nie zobaczyła niczego prócz ciemnego nieboskłonu i nikłego krajobrazu rozciągającego się na góry wokół budowli. Małe, pełgające punkciki majaczyły na granatowym niebie w otoczeniu srebrzystego księżyca, niewielkiego - niczym rogalik.
      Niepewnie uchyliła drzwi i wyjrzała na zewnątrz, nerwowo się rozglądając. Odetchnęła z ulgą, pusty korytarz nieco ją uspokoił. Wyszła i popchnęła ciężkie drewno za sobą, starając się to zrobić możliwie jak najciszej. Szła krętymi korytarzami, w których tylko mieszkańcy zamku – wiedźmini – mogli się odnaleźć. Po dłuższej chwili lawirowania pomiędzy zgubnymi drogami dotarła do wielkich, mosiężnych drzwi – jej przepustce ku wolności. Po kolejnym uważnym rozejrzeniu się na boki i nasłuchiwaniu, zwinnie wydostała się na zewnątrz.
      Podmuch lodowatego, nocnego powietrza uderzył ją od razu, gdy opuściła ciepłe, bezpieczne schronienie, jakim był zamek. Zadygotała. Była ubrana dość cienko; krótka, lniana bluzka i skórzane spodnie nie zapewniały ochrony przed przejmującym zimnem. Kiedy otrząsnęła się z lekkiego szoku, przyjrzała się otoczeniu. Ciemny, groźny las majaczył w oddali; nie wydawał się już tak znany i bezpieczny jak za dnia. Jednak Ciri tylko zmrużyła drapieżnie szmaragdowe oczy i odgarnęła za ucho zabłąkany kosmyk popielatych włosów.
      Pobiegła.
      Parła naprzód, uparcie ignorując podmuchy wiatru, które spychały ją na gałęzie drzew, przy każdym zetknięciu boleśnie raniąc odsłonięte przedramiona. Zza horyzontu powoli, z każdym krokiem coraz bliżej i bliżej, wyłaniały się niewyraźne, ostre kształty. Strzeliste wieżyczki i dachy domów dostrzegła ze szczegółami dopiero po dłuższej chwili szybkiego biegu.
    Edhel. Wioska elfów. Dotarła do celu swojej wędrówki. Teraz jedynie wystarczy znaleźć... Wzdrygnęła się i gwałtownie obróciła, lustrując las za sobą. Przez cały czas miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Z miejsca odrzuciła tę, absurdalną przecież, myśl, jednak uczucie pozostało, kołacząc się gdzieś tam, w dole jej brzucha. Wolno wypuściła powietrze z płuc, tworząc mały obłok pary, widoczny w nocnych ciemnościach. Potrząsnęła głową, jakby odganiając natrętne, wciąż nasuwające się wyobrażenia przerażających stworów, nieludzi i całej gamy stworzeń, które mogłybyw jakikolwiek sposób jej zaszkodzić.
      Przecież to absurdalne, jestem tuż przy wiosce. – pomyślała, odwracając się plecami do obiektu swoich obaw i uparcie nie podążając wzrokiem za mrocznymi cieniami drzew, chyboczących się na świszczącym w uszach wietrze.
      Nie będę się bać. Niczego tu nie ma. – Dumnie uniosła brodę i ponownie skupiła się na przerwanej myśli. Musiała znaleźć pewnego elfa...

* * *

      Ognisko dawało przyjemne ciepło, pozwalając Ciri rozgrzać zmarznięte kończyny. Płomienie tańczyły na okolicznych kamieniach, usilnie opierając się przenikliwym podmuchom wiatru. Pomimo ognia, Jaskółka wciąż dygotała z zimna.
      A może ze zdenerwowania? Nadal go nie było. Martwiła się. Spotykali się co tydzień, w tym samym miejscu, zawsze o tej samej, nocnej porze. Światło ogniska miało pokazać mu drogę, jednak była ona dla nich tak dobrze znana, że poradziliby sobie równie dobrze bez niego.
    A może... coś mu się stało? – zapytała siebie samą w myślach, pełna obaw. Nie chciała odpowiadać.
    Natychmiast jednak odrzuciła ten pomysł, uparcie wierząc, że poradziłby sobie z każdą sytuacją.
No tak. Przecież to jej Lysander. Młody, inteligentny chłopak, którego z każdą spędzoną razem chwilą lubiła coraz bardziej. Srebrnowłosy i zielonooki, wysoki; dość dobrze zbudowany jak na elfa. Inteligentny, błyskotliwy. Zawsze potrafił ją rozweselić i sprawić, aby się uśmiechnęła. Nawet obrażona.
      Westchnęła. Tak bardzo wychwalała go w swoich myślach, jednak nigdy nie byłaby w stanie powiedzieć mu tego prosto w oczy. 
    Zresztą... on pewnie i tak uważa mnie jedynie za przyjaciółkę. Nikogo więcej. – wmawiała sobie, ze smutkiem obserwując wesołe, tańczące płomienie ogniska. Gdyby tak chociaż raz – ten jeden raz – mogłaby stać się kimś innym, czymś innym. Ach, ileż razy marzyła o magicznej przemianie w ptaka. Naprawdę wspaniałe stworzenia, szybujące w przestworzach, całkowicie wolne...
      Ciri natomiast musiała wciąż liczyć się z ciągłymi ograniczeniami stawianymi przez opiekunów – Triss i Geralta. Odkąd zamieszkała w zamku, nie czuła się już tak wolna i niezależna. Nie rób tego, nie rób tamtego; zrób to, zrób tamto... Męczyły ją te ciągłe prośby i oczekiwania. Chociaż raz chciałabym móc nie liczyć się z ich krytycznymi opiniami. – stwierdziła, w skupieniu obserwując malutkie, srebrzyste punkciki na niebie.
      Aż podskoczyła, słysząc kroki na trawie, wyrywające ją z zadumy.
      - Spokojnie, to tylko ja.
      - Lysander! – niemalże odetchnęła z ulgą, słysząc ten znajomy, głęboki głos. Obróciła się lekko, twarzą do przybysza i uśmiechnęła szczerze. Srebrnowłosy powoli odwzajemnił uśmiech, witając Jaskółkę pocałunkiem w rumiany policzek.
      - Witaj, Cirillo. – szepnął tuż przy jej uchu. Przyjemny dreszcz przeszedł po plecach dziewczyny, która momentalnie odsunęła się na odległość łokcia.
      - Emm... Tak, witaj. – odrzekła, patrząc gdzieś w bok. Nagle trawa oświetlona blaskiem ognia stała się niebywale interesująca i Ciri postanowiła głęboko ją przestudiować. Niestety niezbyt długo mogła podziwiać jej piękno, gdyż już po chwili Lysander uniósł jej podbródek do góry, pewnie spoglądając w szmaragdowe oczy.
      - Co się dzieje? – zapytał nieco zdezorientowany. Nigdy nie widział, aby Cirilla zachowywała się w ten sposób, więc zmartwił się, że może...
      - Och... – ze świstem wciągnęła powietrze, widząc zielone tęczówki spoglądające wprost na nią. – Nie, to nic. – odpowiedziała cicho, z wymuszonym uśmiechem.
      Elf tylko zmarszczył brwi, ale postanowił nie drążyć tematu. Zamiast tego, uśmiechnął się tylko zawadiacko, przyprawiając Ciri o kolejny zawrót głowy.
      Chwilę potem siedzieli już obok siebie na kamieniach, a chłopak z uśmiechem opowiadał jej o tym, jak spędził dzień. Jaskółka słuchała z uwagą, łapiąc każde słowo i wesoło potakując. Jednak wciąż niepokoiło ją uczucie bycia obserwowaną. Wiedziała, że to absurdalne, ale od chwili, kiedy dotarła na wzgórze obok jaskini... Spojrzała w tamtą stronę, jednak nie dostrzegła niczego, co mogłaby uznać za wielkiego, łaknącego jej wnętrzności krwiożerczego potwora. Zrzuciła to więc na karb późnej nocy i jej wybujałej wyobraźni.
Jednakże, gdy usłyszała niewyraźny pomruk, w pierwszej chwili myślała, że to Lysander. Gdy dźwięk powtórzył się po raz kolejny, zaniepokoiła się i zapytała chłopaka, co to może być. Jednak gdy ta sama sytuacja powtórzyła się po raz trzeci, Ciri nie wytrzymała i gwałtownie wstała, rozglądając się wokoło. Jej uwagę przykuł ledwo widoczny, niemalże na sekundę, błysk w głębi jaskini. Tym razem była pewna, że nie to nie wyobraźnia płata jej figle, gdyż do tajemniczego błysku dołączył również groźny warkot.
      Nieludzki.
      Warkot monstrum.
      Gwałtownie spięła mięśnie; gotowa do walki sięgnęła do paska, jednak zapomniała o tym, iż nie wzięła ze sobą broni. Spojrzała więc zdezorientowana w dół, a potem na Lysandra, równie zagubionego. Jednak nie mieli zbyt wiele czasu na rozmyślania, gdyż z jaskini powoli wynurzyło się coś.
    Coś ewidentnie nie było człowiekiem, jednak posturą w jakiś sposób go przypominało. Zgarbione, niebezpieczne, poruszające się na ugiętych nogach. Krwiste ślepia wpatrzone w swoje ofiary obserwowały uważnie każdy jej ruch, siejąc postrach. Blada w świetle księżyca skóra ledwo naciągnięta na kości wygląła upiornie. Na głowie coś nie miało włosów. Miało za to zęby. Ostre niczym brzytwy, poukładane w dwóch rzędach. Stworzone do gryzienia mięsa.
    Ciri odsunęła się gwałtownie, ciągnąc za rękę Lysandra. Zdawała sobie sprawę z tego, że w tej chwili nie miała żadnych szans na zwycięstwo. Pozbawiona broni i ekwipunku, nie mogła zrobić zbyt wiele potężnemu przeciwnikowi. Była wiedźminką, tak uważała przez ostatnie kilka lat nauki u Geralta i Triss. Triss...
    Przypomniała sobie o magii.
      Może jednak mają jakieś szanse. Jeśli jej się uda, tylko jeśli... – myślała, kurczowo zaciskając palce na twardym materiale spodni. Coś nie będzie czekać. Coś jest głodne.
Postarała się skupić. Zajrzała w głąb siebie, szukając tych ukrytych pokładów mocy, z których musiała teraz skorzystać. Potrzebowała tylko... tylko przełamać tę barierę, która blokuje przepływ.
      Jeszcze...
      Jeszcze tylko....
      Jeszcze tylko chwila...

- Aenye! – wykrzyknęła; sekundę później kula ognia wystrzeliła z jej dłoni, pędząc w stronę monstrum. Nie czekając na skrzekliwy wrzask bestii, szybko pociągnęła Lysandra za rękę i pobiegła w stronę lasu. Niestety, jej niewypowiedziane obawy się potwierdziły – potwór nie miał jeszcze dość. Zawył dziko i popędził za nimi, pomimo ran odniesionych od ognia.
    Ciri parła dalej, wciąż trzymając za rękę elfa, który, wróciwszy do świadomości, biegł z nią ile sił w nogach. Podmuchy wiatru utrudniały sprint, a gałęzie drzew bezlitośnie chlastały uciekinierów po ramionach i nogach. Jednak coś wciąż nie odpuszczało. Biegło za nimi, z każdą sekundą będąc coraz bliżej. Jaskółka zdziwiła się niemało, gdy na drodze w oddali zamajaczyła postać. Postawna, wysoka. Zbliżając się coraz bardziej, zaczęła przypominać Geralta. Dlaczego akurat jego? Jednak dałaby słowo, to Geralt!
      Ale... Może już nie żyję i poszłam do nieba? – zastanawiała się; jednak warkot stwora słychać było coraz bliżej. A wiedźmin nadal znajdował się tak daleko... Zacisnęła mocno powieki i pobiegła najszybciej jak potrafiła. Geralt przybliżał się coraz bardziej, widziała już wyraźnie jego sylwetkę, długie, srebrzystobiałe włosy powiewające na silnym wietrze, miecz na plecach...
      To, co stało się chwilę potem... Ciri nie potrafiła tego wyjaśnić, wszystko działo się tak jakby w zwolnionym tempie. Jakby ta postać biegnąca po zdradliwej, ciemnej ścieżce w lesie wcale nie była nią.
     Sekunda.
     Dwie.
     Trzy.
      Czy to już śmierć?

      Potknęła się o wystający korzeń. Upadła
      Jednak Jaskółka wcale nie poczuła bólu. Jedynie potworne zmęczenie i palący ból w klatce piersiowej, utrudniający oddychanie. Pod palcami wyczuła wilgotną ziemię. Spróbowała się podnieść, jednak nie miała siły. Była zmęczona. Tak bardzo zmęczona...
      W tle usłyszała tylko:
      Ciri! Jaskółko, uważaj! Ciri!
      Obraz rozmazał się przed jej oczyma, nie pozostawiając za sobą niczego. Ciemność. Kojącą pustkę, w której z radością się zanurzyła.


                                                                   * * *